„Ziemia ma muzykę dla tych, który potrafią słuchać. Odkryj w niej pieśń swojej duszy”.

                                                                                                                                                  „Rozmaryn i róże” Agnieszka Maciąg

Zostałam kiedyś zaproszona przez pewną cudowną minimalistkę na wywiad o minimalizmie. Podczas naszej bardzo interesującej, kilkugodzinnej rozmowy okazało się, że… ja wcale nie jestem minimalistką (jak moja rozmówczyni początkowo zakładała). A ja wyszłam z tego spotkania z poczuciem, że jestem… No cóż. Dowiedziałam się czegoś nowego o samej sobie 🙂

To spotkanie, które odbyło się kilka lat temu, wróciło do mnie dzisiaj rano, gdy otworzyłam oczy czując w sobie wibrujące kolory, którymi bawiłam się malując wczoraj z Helenką. Poczułam, jak bardzo jestem spragniona barw, pragnę ich wręcz organicznie. Pragnę ich doświadczać i się nimi nasycić, chłonąć je całą sobą.

Rozbawiło mnie to odkrycie, ponieważ jak nastolatka stałam się dziewczyną w czerni. Na czarno ubierałam się od 18 do 37 roku życia. Cała moja szafa była czarna (z niewielkimi wyjątkami). Właśnie tak wtedy wyobrażałam sobie szafę artystki.

Prace, które tworzyłam ucząc się w Liceum Sztuk Plastycznych były zdecydowanie minimalistyczne. Moja ulubiona forma – rysunek węglem lub ołówkiem, czasem z drobnymi elementami jednego koloru farby. Taka powściągliwość wydawała mi się najbardziej ambitna, nowoczesna i gustowna.

Gdy po wielu latach przerwy wróciłam do malarstwa ze zdumieniem stwierdziłam, że niemal wszystkie moje obrazy były … czerwone. Intuicyjnie sięgałam po wszystkie możliwe odcienie czerwieni (jest ich mnóstw!) i tworzyłam abstrakcyjne obrazy? „Dlaczego w kółko ta czerwień?” – zastanawiałam się…. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałam.

Pracując w show businessie byłam otoczona osobami ze świata mody. Na co dzień spotykałam się z projektantami, najlepszymi markami, modami, trendami i wszystkim, co jest związane z modą i kreowaniem wizerunku. Poszukiwanie najbardziej wyszukanych, oryginalnych perfum, cieni do powiek, kolorów szminki, torebek, butów i sukienek… Moda na samochody, filmy, literaturę i muzykę. Moda na jedzenie, restauracje i podróże..

Człowiek się w tym gubi. Przestaje słyszeć głos swojej duszy.

Gdy zaczęłam praktykować jogę, nagle, ze zdumieniem stwierdziłam, że… jestem szczęśliwa w moich spodniach od jogi. I w zasadzie po za wygodnym strojem zupełnie nie potrzebuję do poczucia szczęści tych wszystkich gadżetów współczesnego świata! Stałam się autentycznie szczęśliwa i spełniona BEZ nich!

Gdy odkryłam promieniujące szczęście w samej sobie stałam się od tego wszystkiego WOLNA. Szłam przez miasto w moich trampkach, z włosami związanymi w koński ogon i czułam się szczęśliwa. Wolna. Szłam sprężystym krokiem, z błyskiem w oku, czując, jak niemal unosi mnie nad ziemią ta jasna energia czystego serca. Jest to uczucie tak piękne, że chce się go doświadczać nieustannie! Uczucie wolności, zdrowia, siły, energii, witalności, pokoju serca, optymizmu, wiary i nadziei. Miłości. I to uczucie nie jest uzależnione od żadnych, absolutnie żadnych gadżetów zewnętrznego świata.

Spojrzałam na kolekcję moich perfum stojącą w łazience i poczułam, że to mój „małpi umysł” nieustannie wszystko gromadził. Ten „małpi umysł” nigdy nie jest w stanie się nasycić. Jest wiecznie głodny. Pragnie więcej i więcej.  Bez końca. Poczułam się tak, jak by mi spadły klapki z oczu. Gonimy za rzeczami materialnymi, które mają nam dać poczucie szczęścia, i tracimy w ten sposób czas i energię, aby wypracować sobie te szczęście autentyczne i trwałe (bo każdy narzeka, że nie ma czasu na jogę czy medytację).

Gdy to odkryłam zaczęłam pozbywać się rzeczy i przedmiotów. Zaczęłam je oddawać. Sprawiły wielu osobom ogromną radość. A ja cieszyłam się z tego, że zaczynam się uwalniać od ciężaru i tworzę miejsce na nowe. Na nową energię, która miała wypełnić moje życie. I tak tez się stało!

Doświadczając tego życia w minimalizmie doświadczyłam tej pustki „zen”. Czysta przestrzeń, która opróżnia i uspokaja umysł. Wspaniałe uczucie. Jednak z biegiem czasu ta moja nowo zdobyta przestrzeń zaczęła się wypełniać – nowymi rzeczami, przedmiotami. Były to przedmioty bliskie mojej duszy, a ich widok sprawiał mi wielką radość. Przypominała mi o szczęściu, medytacji i wysokich wibracjach, do których nieustannie pragnę dążyć. Przedmioty z być może niezbyt wysoką wartością materialną, ale z ogromną wartością emocjonalną.

Podczas tego procesu przekonałam się, że ja nie jestem minimalistką. O nie. Ja wiodę proste życie. Prostota wcale nie musi oznaczać minimalizmu. Co przez to rozumiem? Proste życie to cieszenie się najmniejszymi rzeczami.

Oszałamiającą radość sprawia mi widok kwiatów. Do obłędu radości doprowadza mnie zapach potraw gotowanych w domu. Jestem ekstatycznie szczęśliwa, kiedy leżę na trawie i wdycham w siebie zapach rozgrzanej słońcem ziemi. Przytulam do ust płatki róży i doznaję zachwytu. Patrząc w płomień ognia nie mogę ogarnąć jego piękna i magii. Spoglądając w rozgwieżdżone nocą niebo doświadczam totalnego oszołomienia i zachwytu cudem świata i nieskończoną inteligencją Stwórcy. Trzymając w dłoni rączkę mojej córeczki nie mogę ogarnąć cudu jej istnienia. Patrząc w oczy mojego męża wiedzę w nich jego piękną, radosną duszę. Przytulając mojego syna do obłędu zachwyca mnie to, jaki jest duży, mądry, piękny, oraz niezwykła droga, jaką razem przebyliśmy.

Do szczęścia nie potrzebuje materialnych gadżetów, ale prostoty – najprostszego, organicznego, pierwotnego, czystego kontaktu z naturą i drugim człowiekiem.

Jestem MAKSYMALISTKĄ. Na maksa pragnę doświadczać cudu, jakim jest życie i to robię, coraz bardziej odważnie, coraz bardziej zachłannie, coraz bardziej świadomie.

Przez ostatnie dni wakacyjne malowałyśmy z Helenką kamienie. Wyciskałyśmy z tub farby i malowałyśmy. Przez ostatnie miesiące byłam bardzo zajęta i kompletnie nie miałam czasu, aby bawić się farbami, tak na całego. Teraz rozłożyłyśmy sobie farby na zewnątrz i w naturze, w cieniu drzew malowałyśmy kamienie, które wcześniej znalazłyśmy na spacerze. Z mojego telefonu płynęła kojąca muzyka Ashany, a ja czułam, że ta niewinna zabawa z każdą chwilą otwiera we mnie coś nowego.

Przed laty zrobiłam kurs Vedic Art. Tak mnie zachwycił i otworzył we mnie tak wiele nowych przestrzeni, że postanowiłam zostać nauczycielką. Dyplom zrobiłam będąc w ciąży z Helenką (cóż to była za cudowna przygoda!). Niestety, po za moim synem Michałem nigdy jeszcze rozpoczęłam nauczania. Po przyjściu na świat Helenki sama również w inny sposób wyrażałam swoją ekspresję twórczą – pisząc, robiąc zdjęcia, tworząc nowe przepisy, gotując. Całe nasze życie może i powinno być wyrazem naszej kreatywności – naszego wewnętrznego piękna w zewnętrznym świecie. Człowiek nie jest tylko konsumentem – jest istotą twórczą. A jeśli nie wyraża siebie w jakikolwiek sposób (śpiewając, tańcząc, malując, pisząc, dziergając, lepiąc, szyjąc), to usycha… To dusza cierpi… Potrzebujemy do szczęścia tego wszystkiego, co ludzie robili przez tysiące lat – tworzyli! Nawet prości chłopi tworzyli dzieła sztuki – muzyka, taniec, malowidła na glinianych naczyniach, serwetki wydziergane na szydełku, haftowane stroje ludowe, przydrożne kapliczki, zdobione okiennice domów, przydomowe ogródki pełne malw i kwitnących słoneczników, chleb zawijany w liście chrzanu lub kapusty itd., itp.

Dzisiaj rano, gdy otworzyłam oczy przepełniona tymi wszystkimi kolorami śmiałam się z samej siebie, że myślałam o sobie, że mogę zostać minimalistką. Natura nie jest minimalistyczna. Natura jest hojna, przeobfita, przebogata. Owszem, zima jest przepięknie minimalistyczna. Ale przecież po za zimą jest eksplozja barw, zapachów i doznań wiosny, lata i jesieni. Nasze serca również nie muszą trwać w fazie wiecznej zimy – możemy się otwierać, krok za krokiem i się przemieniać. Dajmy sobie WOLNOŚĆ. Odkrywajmy siebie każdego dnia, jak wiecznie zmieniającą się energię i POSZERZAJĄCĄ się świadomość. Nie jesteśmy skończonymi monolitami – nieustannie jesteśmy w procesie przemiany i ROZWOJU. Jesteśmy na tej ziemi nie po to, aby siebie jakoś podsumować, ale po to, żeby DOŚWIADCZAĆ. Nie jesteśmy po to, aby WIEDZIEĆ, aby z góry coś zakładać. Jesteśmy tu po to, aby ciągle N I E WIEDZIEĆ, cięgle się uczyć i rozwijać, aby DOŚWIADCZAĆ niezmierzonego, nieogarniętego Cudu Życia.

Doświadczanie życia zakłada, że możemy popełnić błąd. Możemy być źle zrozumiani przez inne osoby, albo wcale nie rozumiani przez innych. Na moim Instagramie napisałam zdanie: „Larwa nie rozumie języka motyla” – więc nie dziwcie się, że nie każdy rozumie Wasz proces przemiany i rozwoju. Niektórzy patrzą i nie mogę uwierzyć, ogarnąć, nadążyć. Nie martwcie się o to i uwierzcie w ten proces. Niech Was prowadzi. Pamiętajcie, że rozwijając się stajecie się częścią procesu innych osób, waszych bliskich.

Na zakończenie muszę coś wyjaśnić – KOCHAM minimalizm i kocham minimalistki. ZACHWYCA mnie prostota, umiar, wyrafinowana surowość. KOCHAM ją i UWIELBIAM. Skandynawski designe jest mi tak samo bliski, jak minimalistyczna okładka mojej książki „Rozmaryn i róże”. Bo ta prosta okładka kryje w sobie treść bogatą duchem. Maksymalistka, która jest we mnie, ma w sobie elementy minimalizmu, ponieważ jedno nie wyklucza drugiego. Nie musimy wybierać jednej lub drugiej opcji. W naszej wolności zawiera się wszystko – mój maksymalizm zawiera w sobie minimalizm. A dlaczego nie?

Obok totalnej prostoty kocham i uwielbiam również meksykański i polski folk, malarstwo abstrakcyjne, impresjonistyczne i każde inne, Fridę Khalo i Chie Yoshi. Po prostu kocham ludzi i ich kreatywność i jestem na nią totalnie otwarta i za nią wdzięczna. Pragnę chłonąć życie i autentyczne emocje całą sobą, wszystkimi porami mojej skóry. Zapach, dźwięki, dotyk, widoki – wszystkie moje zmysły są otwarte na doświadczanie i radowanie się cudami, które podarował nam Stwórca, oraz człowiek (w swojej pięknej, czystej i zdrowej formie – bo niektóre działa sztuki pochodzą z tej „drugiej strony”, która mnie akurat już nie interesuje).

Nasza przebudzona kreatywność przejawia się we wszystkich aspektach naszego życia i daje nam poczucie odwagi i wolności. A to jest bezcenne!

Niedawno czytałam (a raczej wysłuchałam) książkę „Wielka magia” Elizabeth Gilbert, którą serdecznie poleciłam na moim Instagramie. Na początku Elizabeth pisze „Czy masz odwagę pokazać światu skarby, które kryją się w twoim wnętrzu?”. A ja to rozszerzę o pytanie: Czym masz odwagą odkryć skarby, które kryją się w twoim wnętrzu? Czy masz odwagę przyznać się do tego, że tam są i je zaakceptować? 

Wczoraj wieczorem mój mąż powiedział do mnie z zachwytem „jesteś taka piękna i fascynująca”.  A ja… bez makijażu, włosy upięte w koński ogon, w luźniej sukience poplamionej farbami i sosem ze świeżych pomidorów, który gotowałam malując…  Wewnętrzna radość i pasja życia, poczucie wolności, jasna energia i wysokie wibracje, błysk w oku i sprężysty krok. To sprawia, że stajemy się więcej niż piękne – stajemy się FASCYNUJĄCE. To wypływa z naszego wnętrza. I tego nam wszystkim życzę! 🙂

Z miłością,

Agnieszka

Ps. Piękne stroje teraz również doceniam – moda jest przecież wyrazem ludzkiej kreatywności i tworzenia piękna! Ale piękne stroje niech będą uzupełnieniem przebudzonego i stale pielęgnowanego wewnętrznego piękna, a nie zamiast. Niech cudne opakowanie kryje w sobie jeszcze piękniejsze wnętrze. Opakowanie jest przecież na końcu, a nie na początku 🙂 ALE –  cudowna zawartość w skromniutkim opakowaniu nie traci przecież NIC ze swej wartości. Bądźmy po prostu autentyczne, prawdziwe i… fascynujące 🙂

Ps2. Malowanie w nieskończoność czerwonych obrazów oznaczało u mnie blokadę czakry podstawy. Gdy stałam się zbalansowana, w mojej twórczości pojawiły się również inne kolory 🙂