Żywokost i moje zdumiewające odkrycie.

Oglądałam kiedyś bardzo ciekawy, niemiecki program telewizyjny, który był poświęcony alternatywnym (i nie tylko) metodom leczenia. Widziałam niestety tylko jeden odcinek, ale odcisnął on w mojej pamięci trwały ślad. Otóż w programie tym badano skuteczność nowoczesnych i dawnych metod leczenia urazów. Przeprowadzono eksperyment: dwóch sportowców, którzy zgłosili się do specjalistycznej przychodni z prawie identycznymi urazami leczono na dwa różne sposoby. Chodziło o silne i bolesne skręcenie kostki, któremu towarzyszyła spektakularna opuchlizna.

Jeden ze sportowców był leczony w sposób klasyczny (nowoczesne maści oraz leki przeciwzapalne), a drugi według pradawnej receptury mnichów, która polegała na leczeniu „papką” sporządzoną z korzenia żywokostu. Dawno już słyszałam o niesamowitych właściwościach leczniczych tej rośliny w przypadku problemów z kośćmi (jak sama nazwa wskazuje) i stawami po ciężkich nawet wypadkach czy urazach. Sama jednak nigdy wcześniej jej nie stosowałam, byłam więc bardzo ciekawa efektów tego eksperymentu. Zgodnie z dawnymi recepturami sporządzono gęstą pastę z żywokostu, zrobiono z niej okład i sprawdzano, a także porównywano oba sposoby leczenia. Mężczyzna leczony w sposób naturalny nie przyjmował żadnych dodatkowych leków. Okazało się, że sportowiec leczony za pomocą żywokostu wrócił do pełnego zdrowia i całkowitej sprawności nieporównywalnie szybciej. Byłam w szoku, podobnie jak sam sportowiec oraz twórcy tego programu! Nikt nie spodziewał się aż tak spektakularnych efektów!

Zapomniałam o tym programie. Po upływie jakiegoś czasu sama doznałam poważnej i bolesnej kontuzji w najmniej odpowiedniej chwili. Schodząc ze schodów z Helenką na rękach bardzo niefortunnie stanęłam i skręciłam sobie kostkę. Ból był tak silny, że dosłownie zwaliło mnie z nóg. Kostka w mgnieniu oka spuchła jak balon – zostałam wiec szybko zawieziona na pogotowie, aby nogę prześwietlić. Okazało się, że nie ma złamania, ale jest bardzo poważny uraz. Specjalista wypisał mi leki i zapowiedział, że rehabilitacja będzie długa, więc powinnam uzbroić się w cierpliwość. Mając małe dziecko nie mogłam sobie pozwolić na zalecany wypoczynek i unieruchomienie – po prostu nie było to możliwe. Karmiąc piersią moją córeczkę nie chciałam również przyjmować chemicznych leków i maści. Zastanawiałam się co w tej sytuacji zrobić i wtedy przypomniał mi się oglądany kiedyś program o żywokoście!

Nie miałam nic do stracenia. Poprosiłam o kupienie kilku opakowań korzenia żywokostu. Nie posiadałam receptury mnichów, ale posłuchałam swojej intuicji. Suchy, pokruszony korzeń żywokostu (jest bardzo twardy) zalałam wrzątkiem, trochę podgotowałam w niewielkiej ilości wody, żeby zmiękł (około 10-15 minut na bardzo wolnym ogniu), następnie zmieliłam go ręcznym blenderem na papkę (taką jak widziałam w programie telewizyjnym). Dużą ilość tej naturalnej, brunatnej maści nałożyłam na całą kostkę, obwiązałam ją dokładnie folią spożywczą z rolki (aby maść nie przeciekała), a następnie całość owinęłam elastycznym bandażem. Nie było to zbyt wygodne, ale przynajmniej naturalne. Mogłam spokojnie nadal karmić moją córeczkę swoim mlekiem. 🙂 Nadmiar papki z żywokostu przełożyłam do pojemnika i umieściłam w lodówce.

Z takim opatrunkiem spałam. Rano byłam ogromnie ciekawa efektu tego eksperymentu. Odwinęłam opatrunek i ze zdziwieniem stwierdziłam, że… opuchlizna zdecydowanie zmalała. „Wydaje mi się?….” – nie miałam pewności. Jednak noga również zdecydowanie mniej mnie bolała, więc postanowiłam kontynuować leczenie. Wyjęłam z lodówki pozostałą część żywokostowej papki, lekko ją podgrzałam do temperatury pokojowej i zrobiłam kolejny opatrunek. Zmieniałam je na świeże co kilka godzin, aby mieć pewność, że żywokost cały czas „pracuje” na mojej kontuzji. Do tej terapii dołączyłam homeopatyczny lek na urazy. Następnego dnia rano, gdy odwinęłam opatrunek po nocy ponownie przespanej z żywokostowym „pakunkiem” byłam w totalnym szoku – opuchlizna znikła zupełnie. W ciągu 24 godzin miałam niemal zupełnie zdrową i sprawną nogę, która mnie nie bolała! Cała rodzina była w szoku, ponieważ nikt z nas nie spotkał się dotąd z tak szybkim ustąpieniem tak silnej kontuzji! Pracując jako modelka miałam często problemy z kostkami – skręcałam je podczas chodzenia na bardzo wysokich obcasach, zwłaszcza na pokazach mody (buty skrajnie nie dopasowane i nie stworzone do chodzenia…). Wtedy moje kontuzje trwały miesiącami, a trwałą ulgę przynosiła mi do dopiero seria zabiegów krioterapii. Tym razem w ogóle nie była potrzeba!

Zdumiona tym doświadczeniem nabyłam w aptece żywokost, aby zawsze był w domowej apteczce w razie kontuzji. Okazało się, że wiele razy nam pomógł. Zaczęłam również robić aktywne eksperymenty z arniką w formie homeopatycznych granulek – u mnie działa niesamowicie! Jestem osobą, która ma nie tylko dużą skłonność do powstawania siniaków, ale w dodatku utrzymują się one u mnie wyjątkowo długo, często nawet ponad miesiąc. Stosując arnikę ten czas skrócił się do 7 dni. Ten efekt zdumiewa nie tylko mnie, ale również mojego męża. 🙂

Macerat z żywokostu

Zachwycona skutecznością żywokostu zaczęłam dowiadywać się więcej na jego temat. Okazało się, że roślina ta była kiedyś powszechnie stosowana jako remedium na złamania – używano dokładnie takiej samej papki jak ta, którą ja sporządziłam. Skład chemiczny żywokostu jest bardzo cenny, zawiera bowiem unikalną alantoinę, która pobudza komórki do rozwoju, regeneracji, ułatwia gojenie się ran. Dowiedziono również, że łagodzi objawy łuszczycy, działa przeciwzapalnie i ściągająco, przyśpiesza regenerację nie tylko kości i ścięgien, ale również skóry.

W swoim składzie żywokost zawiera również koktajl substancji, które działają przeciwzapalnie i antybakteryjnie, dlatego właśnie zaraz po mojej kuracji papką z żywokostu zrobiłam również tradycyjną metodą olej z żywokostu, ale więc macerat, którego używały nasze babki na problemy z nogami, bólami kręgosłupa czy ze skórą.

Jak go zrobić? Bardzo prosto!

  • 50 g rozdrobnionego korzenia żywokostu (do kupienia z sklepach zielarskich i niektórych aptekach)
  • 250 ml oleju – tradycyjnie używało się konopnego lub lnianego, ale może być inny

Wykonanie:

  • Do słoika wrzuć żywokost, zalej olejem i całość wstaw do kąpieli wodnej: do garnka wlej wodę, wstaw słoik z miksturą i podgrzewaj przez 1 godzinę na wolnym ogniu.
  • Zamieszaj i pozostaw do ostygnięcia – w tym garnku, z tą ciepła wodą, aby olej naciągał ziołami. Tę samą czynność powtórz przez trzy dni.
  • Następnie możesz olej przecedzić przez gazę lub zostawić żywokost na dnie słoika. Ja zostawiam – macerat robi się mocniejszy, a przecież o to właśnie chodzi! 🙂

Jak długo można przechowywać macerat? To zależy od oleju. Olej lniany jest bardzo nietrwały. Inne oleje są pod tym względem bardziej wytrzymałe. Dla mnie zawsze wyznacznikiem tego czy olej jest dobry czy nie jest zapach – jeśli nie nadaje się już do użycia, to po prostu czuć! Nawet jeśli na opakowaniu jest napisane, że termin przydatności do spożycia/użycia jeszcze nie upłynął.

Jakie jest moje zdanie na temat skuteczności tych preparatów? W moim przekonaniu papka z żywokostu to jest coś NIESAMOWITEGO. Olej zapewne też działa, ale działanie to nie jest już aż tak spektakularne. W przypadku papki mamy jednak do czynienie ze skoncentrowaną dawką alantoiny, która po prostu działa!

Świetnie sprawdza się również żywokost (łacińska nazwa Symphytum officinale) w formie homeopatycznej jako preparat stosowany doustnie. Jest podawany w urazach kostnych i okostnej wykazując działanie wpływające prawidłowo na zrost kości oraz podawany jest również w urazach oka.

Życzę Wam dużo naturalnego zdrowia i przesyłam ciepłe pozdrowienia!!! 🙂

PS. Wpis ten dedykuję wszystkim osobom, które doznały ostatnio kontuzji i złamań podczas sportów zimowych i nie tylko…