Dosyć dawno nie pisałam osobistego tekstu, ponieważ przechodziłam wewnętrzną „walkę”. Czasem muszę się wycofać, żeby coś naprawdę przeżyć, zrozumieć i dopiero potem mogę się tym z Wami podzielić. Dzisiaj jestem już na to gotowa. 🙂 Wiosenne oczyszczenie serc – o co chodzi?

Koniec zimy i początek wiosny jest dla mnie czasem bardzo intensywnym, raczej trudnym, ale zawsze transformującym. W tym roku nie było inaczej. 🙂 Przed świętami Wielkiej Nocy, podczas Wielkiego Postu robię swój wewnętrzny rachunek sumienia, przyglądam się sobie, zastanawiam się, co pragnę w sobie zmienić, oczyścić i naprawić. Nie jest to nawet kwestia jakiejś specjalnej, wymuszonej decyzji. Po prostu okres wiosennego przesilenia jest ku temu jak najbardziej naturalnym czasem. Jest taka energia w „kosmosie” :), że wszystkie nasze wady same zostają obnażone i wyraźnie je widać. Gdy przyjrzymy się naturze to zobaczymy, że dokładnie to samo dzieje się z ziemią. To zabawne, że jesienią, przed nadejściem zimy pola zostają zaorane i oczyszczone, a jednak gdy opadną śniegi okazuje się, że na powierzchni jest cała masa kamieni, których wcześniej wcale tam nie było! Skąd się tam wzięły? Ktoś je podrzucił? Nie, to naturalne zjawisko łatwo można wytłumaczyć: woda topniejących śniegów przesuwa w głąb gleby warstwę ziemi, pozostawiając na powierzchni cięższe kamienie. Rolnik musi je oczyścić, żeby pole nadawało się do uprawy i przynosiło obfite polny. Niedawno jadąc samochodem dokładnie taki obrazek widziałam – rolnicy oczyszczali kamienie z pól. Widziałam całe ich stosy i pomyślałam wtedy o swoich „wewnętrznych kamieniach”, o swoich wadach, które wraz z odejściem zimy stały się dla mnie tak bardzo wyraźne. Pragnę je oczyścić, aby ruszyć w dalszą drogę bez tego zbędnego ciężaru, aby rozkwitnąć i wzrastać, aby moje życie wydało obfite plony! To zabawne, bo ta praca nigdy się nie kończy, a ja każdego roku pracuję nad innym tematem. Niektóre z nich czasem do mnie wracają, przybierając nieco inną formę. W ostatnich latach moim głównym tematem był lęk. Oczywiście jest to związane z przyjściem na świat mojej córeczki i odpowiedzialnością za jej przyszłość.

Nasze życie to nieustanny ruch, zmieniająca się energia, która stale stwarza dla nas idealne sytuacje (często bardzo trudne), które są dla nas możliwością do rozwoju – oczywiście, jeśli w tak świadomy sposób patrzymy na swoje życie. W moim przypadku przejście przez mroki niepokoju, strachu i lęku zaowocowały odrodzeniem się mojej wiary w sposób jeszcze głębszy, mocniejszy i piękniejszy. Jestem wdzięczna za te wszystkie słabości i trudy, przez które przeszłam, bo teraz czuję, że moje życie zbudowane jest na skale, a ja mogę płynąć z nurtem rzeki życia, pełna ufności, niezależnie od wyzwań, jakie w życiu spotykam.

Znasz to uczucie, gdy kładziesz się na plecach, na wodzie, odprężasz się, unosisz się, a ciało staje się lekkie? Zamykasz oczy i słyszysz tylko swój oddech. Czujesz się bezpieczna, a woda Cię unosi. Cudownie jest tak leżeć na wodzie rzeki życia, wiedząc, że jej nurt zaniesie Cię zawsze dokładnie tam, gdzie powinnaś być. Nawet, jeśli czasem pojawią się mielizny, to są do przebycia, do pokonania, bo rzeka zawsze płynie w dobrym kierunku – do większej, pełniejszej całości morza lub oceanu. Jeśli pojawią się przeszkody w tej podrózy, to widocznie są potrzebne, bo życie nie jest karą, ale możliwością.

Ale teraz stop! Bo wcale nie jest tak różowo. 🙂 Pomimo tego wszystkiego, co już przepracowaliśmy ZAWSZE pojawia się coś nowego do przepracowania. W tym roku „kamieniami”, które pojawiły się na „uprawnym polu mojej duszy” okazała się ocena, krytyka, surowość, zniecierpliwienie. Mimo tego, że często jestem postrzegana jako osoba bardzo spokojna, ja wcale taka nie jestem! Gdybym z natury taka była, to na pewno nie rozpoczęłabym pracy nad sobą. No bo po co? 🙂 Coś musiało mnie bardzo boleć, abym ruszyła się z wygodnej pozycji oskarżania innych i całego świata za moje nieszczęścia i zaczęła naprawianie siebie. To jest ciężka praca (ale najważniejsza i bezcenna!). Kluczowe w tym jest wyraźne uświadomienie sobie, że jeśli ja czuję złość, krytykę, niepewność, strach itd., to kto wtedy cierpi?

Ja cierpię czując to wszystko. Niezwykle trafny w tym przypadku jest stary polski zwrot „żywić negatywne uczucia” lub „żywić do kogoś urazę”. Nie „czuć” urazę, ale właśnie „żywić” urazę. Trafione w punkt: bo MY ją ŻYWIMY. Odżywiamy, karmimy, utrzymujemy w istnieniu. Ona bez nas nie istnieje. To my żywimy te negatywne uczucia – i to w jak najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu. Żywimy je sobą. Swoim życiem.

To my sami te negatywne uczucia karmimy, dajemy im życie. Bez naszej energii one po prostu nie istnieją. Istnieją TYLKO dzięki nam. To MY naszymi myślami i naszą energią dosłownie żywimy sobą negatywizm. To TYLKO OD NAS ZALEŻY, czy będziemy żywili sobą zło, czy dobro.

Gdy wybieramy żywienie sobą zła, jesteśmy w swoim małym piekiełku, które hodujemy w swojej własnej głowie. Niebo i piekło to nie są jakieś odległe krainy, którymi ktoś nas kiedyś nagrodzi lub ukarze za grzechy. Kara i nagroda są tu i teraz, w nas. Niebo i piekło są tu i teraz, w nas. Dzieli je od siebie tylko… jedna nasza myśl. To od nas zależy, jaką myśl, a co za tym idzie, jakie uczucia będziemy sobą żywić.

Zło zabiera życie, dobro daje życie.

O tym wszystkim doskonale od dawna wiem, dlatego w tym roku byłam tak bardzo na siebie zła za to, że złoszczę się na innych ludzi, że wyprowadzają mnie z równowagi. Wiedziałam, że to JA SAMA do tego dopuszczam – i chodziłam na samą siebie zła, za to, że jestem zła. Tak długą drogę przeszłam, tak wiele się nauczyłam, i ciągle popełniam takie błędy? „Jak możesz dzielić się z innymi swoimi doświadczeniami, skoro sama jesteś taka beznadziejna?!” – krzyczał mój wewnętrzny głos.

I popadłam w wewnętrzna walkę – że ja nie mam prawa do „żywienia” negatywnych uczuć w stosunku do innych ludzi (nawet jeśli popełnią błąd – przecież wszyscy jesteśmy tylko ludźmi!). Cóż, przyznam, że trochę się wewnętrznie miotałam. Mój mąż patrzył na mnie ze zdumieniem. „Co się z Tobą dzieje? Po tym wszystkim, co przeszłaś jesteś w takim punkcie…?” – pytał zatroskany. To dolało tylko oliwy do ognia mojego wewnętrznego „piekiełka”. „Jestem O K R O P N A!” – myślałam o sobie. Cóż to za rozwój, skoro przechodzę przez coś takiego?!

I wtedy przyszła do mnie świadomość, że rozwój jest. Istnieje. Rozwój jest procesem i prawdopodobnie nigdy nie będzie oznaczał końca. Rozwój jest stanem ciągłym i prawdopodobnie zawsze coś jeszcze będzie do przepracowania. A ja nigdy nie będę idealna. Nie jestem i nie muszę być. I tak jest dobrze. Uff….

Przyszła też do mnie świadomość, że osoby silnie wewnętrznie „zanieczyszczone” czasem muszą zrobić coś ewidentnie bardzo złego, żeby poczuć wyrzuty sumienia – np. zabić, albo coś ukraść. Osoby, które już się oczyściły poczują silne wyrzuty sumienia za to, że wewnętrznie oceniły lub skrytykowały drugiego człowieka. Nic nawet nie mówiąc. Sama negatywna myśl wystarczy, by poczuć, że coś jest nie tak, że coś mocno uwiera, że boli, że nie ma tego przepływu, że coś się blokuje. A jest to uczucie tak silne i bolesne, jakby popełniło się największą zbrodnię. Gdy poznało się smak „nieba”, wszystko co nim nie jest wydaje się brzydkie, a najmniejszy brud staje się wyraźny. Podobnie jest z oczyszczaniem ciała – osoby zanieczyszczone „śmieciowym” jedzeniem mogą je jadać codziennie, niemal bezkarnie (oczywiście tylko teoretycznie) i ono nawet bardzo im smakuje. Tym czasem osoba oczyszczona nie jest w stanie wziąć tego do ust, a nawet jeśli weźmie, to albo jej to nie smakuje, albo ciężko to odchoruje – organizm natychmiast odrzuca ten brud.

Podobnie jak z bólem brzucha i niestrawnością po niezdrowym jedzeniu, tak samo jest z negatywnymi emocjami – odbijają się i zalegają… Bo kogo najbardziej bolą negatywne uczucia? Osobę, która je żywi. 🙂 A ja nie mam zamiaru tego robić. Ale T A K  B A R D Z O nie mam zamiaru tego robić, że się zezłościłam, a tę złość skierowałam… przeciwko sobie. Nic dziwnego, że zapadłam na infekcję – chore emocje to chore ciało. Co się z nami dzieje, gdy negatywne emocje kierujemy przeciwko sobie? Pojawia się choroba, ból i cierpienie. I wtedy, po raz kolejny zrozumiałam, że:

„nienawiści nigdy nie pokonasz nienawiścią”.

„zła nigdy nie pokonasz złem”.

Jedyne, co może je pokonać, to miłość.

Po raz kolejny zrozumiałam, że ludzie, którzy mnie otaczają i drażnią, są lustrzanym odbiciem mnie samej i niosą ważne dla mnie przesłanie. Dzięki nim zobaczyłam, jak surowa, oceniająca i krytyczna jestem nadal w stosunku do samej siebie. Myślałam, że już to przepracowałam, ale muszę zrobić to ponownie, na innym poziomie. Przedtem mówiłam o sobie, że jestem brzydka, gruba, głupia i stara – tych głupot dawno już nie słucham, już to przepracowałam. 🙂 Ale teraz byłam na siebie zła za to, że nie dorosłam do swoich własnych oczekiwań. Boże, jak my potrafimy być dla siebie okrutne. Ten nasz wewnętrzny krytyk powoduje, że same siebie oskarżamy, biczujemy i linczujemy. Nie potrzebujemy nikogo z zewnątrz, aby pogrążyć się w otchłani cierpienia. Cóż za absurd…

Wiem. Ale to nie jest takie proste – przecież nie mogę sobie powiedzieć „nie możesz czuć złości na innych ludzi!”, ponieważ to nie działa. To przynosi dokładnie odwrotny skutek. Za każdym razem, gdy z czymś walczymy, dajemy temu siłę. To jest fakt.

Więc co z tym zrobić?

Niezwykle pomocna po raz kolejny okazała się technika używana m.in. w Mindfullnes, w której przyglądamy się myślom, uczuciom lub emocjom, widzimy je, ale nie walczymy z nimi. Nie oceniamy i nie krytykujemy ich, ani siebie, ani innych. Po prostu widzimy co do nas przychodzi. Wtedy to samo też odchodzi. Jeśli damy złapać się na ten „haczyk ” negatywnej myśli lub emocji, gdy zaczniemy się jej przyglądać – zaczynamy brnąć w negatywizm, samonapędzającą się spiralę, która wciąga jak wir, w otchłań. Gdy NIE będziemy „żywić” tych myśli własną uwagą i energią, one odejdą – tak po prostu.

Odpowiedź na naszą wewnętrzną walkę i szamotaninę jest jedna – być tu i teraz, świadomie i spokojnie, bez oceny. Trudne. Trzeba nauczyć się być w pozycji obserwatora (to dla mnie chyba największa korzyść z jogi).

Nie twierdzę, że jest to łatwe. Nie jest, ponieważ jest to zupełne przeciwieństwo tego, co odruchowo, automatycznie robi nasza głowa. To jest reaktywność.

Najważniejszym zadaniem naszego życia jest przejęcie kontroli. Życie świadome, czyli proaktywne.

A jeśli raz na jakiś czas sprawy wymkną się spod naszej kontroli, to nie ma dramatu – wyciągamy potrzebne dla nas lekcje i idziemy dalej. Przecież wszyscy jesteśmy w podróży życia. 🙂

Z mojej ostatniej lekcji wyciągnęłam ważny wniosek – nie tylko innych muszę bardziej kochać, ale głównie samą siebie. Relacje z innymi ludźmi są lustrzanym odbiciem ukrytych lub zakamuflowanych relacji z samą sobą. Jeśli w stosunku do siebie jestem surowa, wymagająca i oceniająca, to również taka będę w stosunku do innych. Bo mój związek z samą sobą przekłada się na wszystkie inne relacje w moim życiu.

Jeśli masz złe relacje z ludźmi, to zobacz, jaka sama jesteś dla siebie. Tak szczerze. Jeśli to zobaczysz, to prawdopodobnie z Twoich oczu popłyną łzy. To dobrze, niech będą oczyszczające.

Wiem, że jeśli w stosunku do siebie będę bardziej cierpliwa, otwarta, akceptująca i kochająca, automatycznie przełoży się to na relacje z całą resztą świata. Najważniejsze jest to, co noszę w sobie, bo od tego nigdy nie ucieknę. Ale ja już nie chcę uciekać – chcę to zobaczyć, zrozumieć i przepracować. Dlatego od kilku lat nie piję alkoholu. Pragnę żyć świadomie. Nie uciekać od tego, co mnie boli, ale to uleczyć. Oczyścić.

Nareszcie jest wiosna. To idealny czas, by siebie oczyścić. Oczyścić siebie całkowicie – swoje emocje, swoje myśli, ale również swoje ciało. Nasze wiosenne oczyszczanie musi obejmować wszystkie aspekty naszego Jestestwa. Wiemy już, że zanieczyszczają nas nie tylko toksyny „zewnętrzne”, zawarte w pożywieniu, lekach, używkach, powietrzu czy kosmetykach, ale równie, a może nawet jeszcze bardziej szkodliwe są toksyny „wewnętrzne”, które powstają z negatywnych myśli, uczuć i emocji. Pielęgnowanie w sobie złości i urazy (zwróć uwagę na kolejną genialną grę słów), ocena, krytyka, strach, narzekanie, użalenie się nad sobą (stawianie siebie w pozycji ofiary) – to wszystko zabiera nam energię, pozbawia siły do życia i niszczy nasze fizyczne zdrowie. Nie bez powodu powstało kiedyś kolejne świetne określenie „co ci leży na wątrobie”, ponieważ te negatywne uczucia w jak najbardziej realny i fizyczny sposób zanieczyszczają naszą wątrobę, a co za tym idzie również inne organy wewnętrzne (a u kobiet bardzo często pojawiają się problemy hormonalne).

Tak więc ogłaszam, że oto nadszedł czas wiosennego oczyszczenia!

W moich kolejnych wpisach będę dzieliła się w Wami sposobami, które w moim życiu okazały się bardzo pomocne. Jest ich sporo, ponieważ ja żyję już parę lat i sporo przeszłam, 🙂 a na różnych etapach mojego życia korzystałam z różnych metod. Czasem była to medycyna chińska, czasem ajurweda, a innym razem nasze polskie, świetne metody, które zostały doskonale opisane przez ojców Benedyktynów. Co wybierzesz – to zależy od Ciebie. Na początek jednak pamiętaj, że trzeba zacząć właśnie od SIEBIE.

Oczyszczajmy siebie nie w złości na te okropne toksyny i na to, jakie jesteśmy beznadziejne (co ja jadłam, w ogóle się nie ruszam, jestem do niczego…), ale właśnie z dobrze pojętej miłości do siebie, która jest akceptacją i troską.

Jak mądrzej siebie kochać? Musiałam w swoim życiu nad tym popracować, więc za kilka dni napiszę Wam o moich sprawdzonych sposobach. A więc do dzieła! Czas usunąć wszystkie „kamienie” z naszych głów, dusz i ciał. Odkryjmy cały swój potencjał i wykorzystajmy swoje możliwości, o których istnieniu nie miałyśmy nawet pojęcia! Nastał czas światła.

To jest czas by rozkwitnąć, by nasze życie wydało piękne, zdrowe i obfite plony.

Cóż za ekscytująca przygoda! Cóż za fascynujące tajemnice czekają do odkrycia… w nas samych!

Z miłością 🙂

Agnieszka